Papua śladami Wallace'a
- Michal Lukaszewicz
- 24 paź 2024
- 8 minut(y) czytania

Czy to przypadek, że na mapie Nowa Gwinea przypomina kształtem ptaka? Zdecydowanie nie.
Dzwoni budzik. Na ponad 1000 m.n.p.m. noce w dżungli są chłodne. Niechętnie rozpinam ciepły śpiwór i podnoszę się z drewnianej podłogi. Wychodzę na ozdobiony jajami kazuara przedsionek, aby zapalić starą lampę naftową. Do świtu zostało jeszcze kilka dobrych godzin. Wokół cisza. Parząc herbatę myślę: - Czyżby zapomnieli o dwójce swoich gości? Wczoraj siedzieli do późna, mogli zaspać. Po kilkunastu minutach z głębi domu wyłania się ciemna sylwetka. Zaraz za nią, w krótkichn odstępach wychodzą kolejni. To ludzie Hattam. Pomogą nam w wędrówce przez nowogwinejskie Góry Arfak, w celu zaobserwowania i sfotografowania legendarnych ptaków rajskich.
We wrześniu 1522 roku powraca do Hiszpanii Juan Sebastian Elcano. Po trwającej blisko trzy lata wyprawie, dowodzony przez niego okręt Victoria zawija do macierzystego portu. Na pokładzie znajdują się pionierzy eksploracji - pierwsi ludzie, którzy okrążyli dookoła świat. Pod pokładem zaś, skrywają się unikatowe skarby z najdalszych zakątków globu. Wśród nich niezwykły eksponat przywieziony z Nowej Gwinei. Jest to wysuszony ptak. Inny niż jakikolwiek znany do tej pory. Posiada nienaturalnie długie, złote pióra. Nie ma jednak ani skrzydeł, ani nóg. Do tego, jak twierdzą żeglarze na podstawie przekazanych im przez tubylców informacji, ptak ten pochodzi z rajskiego nieba. Żywi się parą z chmur, a ludziom dane jest go zobaczyć tylko wtedy, gdy martwy już spadnie na ziemię. Ptak szybko stał się zagadką dla naukowców, a jego pióra obiektem pożądania na europejskich dworach.
Kolejne stulecia ujawniły, że ów ptak nie jest pojedynczym kuriozum. Wyprawy wracające z Nowej Gwinei przywoziły kolejne dostawy intrygująco wyglądających ptaków. W sumie kilkanaście różnych gatunków. Każdy z nich na swój sposób niezwykły. Pióra w kształcie wstążek, spirali, łusek, wreszcie pióra zmieniające kolor w zależności od kąta padania światła. Zauważono, jak duże znaczenie miały one dla tubylców. Służyły one nie tylko ozdabianiu ceremonialnych pióropuszy, lecz także stanowiły walutę w niektórych częściach wyspy. Ciągle jednak pozostawał zagadką brak nóg i skrzydeł. Artyści starali się przedstawić, na podstawie zebranych eksponatów, jak naprawdę wygląda którykolwiek z żywych ptaków rajskich. Każdy jeden daleko był od prawdy.
Dopiero w 1894 roku biały człowiek po raz pierwszy zobaczył jednego z ptaków rajskich w pełnej krasie. Był to Alfred Wallace, słynny brytyjski naturalista i przyjaciel Karola Darwina. Znajdował się on w Manokwari, miejscowości położonej nad oceanem w zachodniej części wyspy. Jak co dzień, udał się o świcie do dżungli na obserwację, lecz to, co zobaczył, przeszło jego oczekiwania. Złote ptaki podskakiwały rytmicznie na wysoko położonej gałęzi. Wydawały się być w transie trzepocząc bogato ubarwionymi wachlarzami. Skrzeczały jak oszalałe. Miały i nogi i skrzydła.
Nauka miała od teraz nową zagadkę do rozwikłania. Dlaczego jakikolwiek ptak miałby posiadać pióra, które nie tylko nie służą do latania, a nawet je utrudniają? Czemu służy cała gra dźwięków, ruchów i kolorów, która tak łatwo może przykuć uwagę drapieżników? Wallace uważał cały akt za zabawę. Bardzo się jednak mylił. Właściwą teorią pochwalił się nie kto inny jak jego kolega po fachu - Karol Darwin. Zwrócił on uwagę na znaczące różnice w wyglądzie ptaków rajskich pomiędzy oboma płciami. Tylko samce przejawiały niezwykłe cechy zewnętrzne i zadziwiające zachowania. Samice wydawały się przy nich wypłowiałe, lecz to im zawdzięczamy jedne z najpiękniejszych widowisk, jakie można doświadczyć na Ziemi. To one, drogą naturalnej selekcji, dobierają sobie partnerów, którzy reprezentują tylko najwyśmienitsze cechy. Samce muszą zaimponować samicom, które z biegiem lat stają się coraz bardziej
wymagające. Tym sposobem dokonała się ewolucja w izolacji, bowiem ptaków rajskich nie znajdziemy nigdzie poza Nową Gwineą oraz skrawkami Australii i Indonezji. Obfitość owoców i brak większych drapieżników na tych terenach również miały wpływ na ich rozwój. Dziś znanych jest nauce blisko 40 gatunków ptaków rajskich, zwanych poprawnie naukowo cudowronkami (ang. birds of paradise). Zachwycają tańcem, ubarwieniem, dźwiękiem a nawet kształtem, bowiem zdarza się, że przybierają postać wyglądem dalece odbiegającą od ptaka. Kiedy usłyszałem o nich po raz pierwszy, wiedziałem, że pewnego dnia udam się do Nowej Gwinei w poszukiwaniu tych legendarnych stworzeń.
Punktem startowym naszej wyprawy stało się właśnie Manokwari. Od czasu wizyty Wallace’a bardzo się rozrosło i dziś zamieszkuje je ponad 100 tys. mieszkańców. Niewielu tu jednak rdzennych Papuasów. Większość stanowią Indonezyjczycy, którzy napływają tu z zachodnich wysp za sprawą rządowej zachęty/przymusu. Od czasu do czasu dochodzi tu do politycznych spięć pomiędzy indonezyjską policją a Organizacją Wyzwolenia Papui (OPM), której członkowie wierzą, że pewnego dnia Papua stanie się niepodległym krajem. Nasz pobyt rozpoczynamy od wizyty na komisariacie policji, gdzie załatwiamy wszystkie niezbędne pozwolenia. Porucznik dociekliwie przepytuje nas z danych w naszych paszportach, oraz każe sobie opowiedzieć o naszych planach. Po godzinie zostaje nam wręczony surat jalan, czyli dokument, który w teorii każdy musi wyrobić wybierając się poza miasto. W praktyce do niczego nam się nie przydał, ale z Indonezyjską biurokracją lepiej nie zadzierać.
Spacerując po ulicach spotykamy się z ogromna serdecznością miejscowych. Otrzymujemy liczne zaproszenia na herbatę i szczere uśmiechy. Dzieci ochoczo pozują do zdjęć. Manokwari wydaje się być szczęśliwym miastem, ale nasz punkt widzenia mógł zostać przyćmiony przez 40-sto stopniowy upał i przyprawiający o zdrętwiałe usta orzech buai. Tego samego popołudnia udajemy się do supermarketu, gdzie kupujemy niezbędny prowiant na nadchodzące dni. Zaopatrzeni w parcianą torbę pełną ryżu i paletę jaj, wracamy do hotelu. Wieczór to czas ostatnich przygotowań. To także ostatni ciepły prysznic i ostatnia noc w wygodnym łóżku.
Długo wyczekiwany poranek przynosi pierwszą chwilę zwątpienia. Z minibusa, który ma nas zawieźć do podnóży Gór Arfak, wysiada bosonogi jegomość ze strzelbą na ramieniu. W środku czeka kilku podobnych do niego. Dużo lepiej byśmy się czuli wiedząc od początku, że Hans, Sepi, Julius, Mesak i jego żona to wspaniali ludzie, którzy pomogą przybyszom z dalekiej Polski w każdy możliwy sposób. Ale czy to nie dla tych momentów podróżujemy? Kiedy miesza się w nas niepewność z podekscytowaniem, strach z rządzą poznania. Wsiadamy i ruszamy. Po chwili miasto znika w oddali. Tylko kilka wiosek dzieli nas od dziewiczych gór pokrytych gęstą dżunglą, która skrywa w sobie co najmniej dziesięć gatunków ptaków rajskich. Stajemy w miejscu, gdzie kończy się asfaltowa droga. Żegnamy się z szumem Pacyfiku, by po chwili zatopić się w gąszczu traw, mokradeł i pajęczyn. Mozolnie nabieramy wysokości. Maczety nie przestają pracować. Jest stromo i ślisko. Przeprawy przez rwące strumienie zabierają nam resztki sił. Przed zachodem słońca dochodzimy do położonej na ok. 1100 m.n.p.m wioski
Wioska to duże słowo, bowiem znajdziemy tu dwa drewniane domki zamieszkałe przez szóstkę dorosłych, dwójkę dzieci i psa. Należą oni, za wyjątkiem psa, do ludności Hattam. To jedna z trzech grup etnicznych zamieszkujących Góry Arfak, która posługuje się własnym językiem. Pozostałe dwie to Meyah i Sougb. Plemienia te uważają się za jedynych słusznych właścicieli i zarazem strażników Gór Arfak. Nieopodal domu stoi barak, który służy za kościół. Od blisko 50-ciu lat ludzie Hattam wyznają chrześcijaństwo. Pomocą jest dla nich biblia, przetłumaczona przez amerykańskiego misjonarza na język Hattam. Nie znajdziemy w pobliżu żadnego sklepu czy pomocy medycznej. Najbliższy szpital i supermarket znajdują się w Manokwari, ponad sześćdziesiąt kilometrów stąd w linii prostej. Miejscowi niemal całkowicie polegają na tym, co oferuje im dżungla. Po chwili odpoczynku obmyślamy plan. Julius pokazuje palcem na różne okoliczne góry, gdzie pobudował kryjówki, z których można obserwować dany gatunek rajskiego ptaka. Słońce zachodzi nagle, zapada zmrok. Udajemy się do ‘sypialnii’, gdzie nasze miejsce do spania wyznacza podziurawiona moskitiera zwisająca z sufitu. Wciąż podekscytowani kładziemy się spać. Nasz cel na najbliższe dni - sześciopiór czarny!
Jeszcze nie wybiła czwarta nad ranem, a my już mamy za sobą dwieście metrów przewyższenia. Momentami robi się na tyle stromo, że jedynym sposobem na pokonanie eksponowanego fragmentu jest całkowite zaufanie wystającym korzeniom, których pazernie wyszukują poranione dłonie. Po kolejnych dwóch godzinach w mroku dochodzimy do przygotowanej wcześniej kryjówki. Zaraz zacznie świtać. Zajmujemy pozycje i czekamy. Kilka godzin minęło. Z naszego bezruchu nic nie wyszło. Nic się nie wydarzyło, poza kilkoma liśćmi, które postanowiły spaść na ziemie właśnie tego poranka. Morale w zespole spadły, ale jakby nie było nie jesteśmy w zoo! Tu nie ma zwierząt na zawołanie. Będziemy próbować do skutku.
Zamarłem ze wzruszenia, kiedy po trzech kolejnych dniach wstawania w środku nocy, przedzierania się przez dżunglę na ponad 1600m.n.p.m. i długich godzinach spędzonych milcząc w ukryciu, na gałęzi oddalonej od nas o niecałe trzy metry pojawił się ptak. To samiec! - krzyknąłem w myślach. Po wydaniu kilku dźwięków mających na celu przywołanie samicy zleciał na przygotowaną przez siebie arenę. Pieczołowicie wysprzątany z liści i patyków skrawek dżungli (tzw. lek) to idealne miejsce na pokaz. Mimo tego, iż żadna samica nie miała ochoty tego dnia na amory, samiec postanowił przećwiczyć część swoich ruchów. Nastroszył odpowiednio pióra, które nadały mu kształt zgrabnej baleriny. Kołysząc się z boku na bok hipnotyzował nas grą kolorów. Piersiowe pióra w zależności od kąta padania światła przybierały barwy fioletu, żółci, zieleni i pomarańczy. Pół minuty, nie dłużej, tyle było nam dane go podziwiać.
Przez następny tydzień nasza śmiałość rosła. Wyprawialiśmy się coraz dalej wgłąb dżungli. Budowaliśmy kryjówki. Huśtaliśmy się na lianach. Ludzie Hattam dali nam kilka solidnych lekcji przetrwania. Poznaliśmy rośliny, które mają lokalnie zastosowanie medyczne. Pokazano nam, jak przy pomocy pułapki z odpowiednio złączonych gałęzi można złapać na niedzielny obiad kilka węgorzy z górskiego potoku. Dowiedzieliśmy się co można zjeść, a czego lepiej nie dotykać. Przede wszystkim jednak, doświadczyliśmy autentycznego, prostego życia, za którym szybko zaczyna się tęsknić po powrocie do cywilizacji.
Podczas naszego pobytu w Mupi Gunung udało nam się zaobserwować dziewięć różnych gatunków ptaków rajskich. Ponadto dziesiątki innych zwierząt, w tym niezwykle rzadkie kangury drzewne, kuskusy, sowy, jak i gatunek ptaka, którego pióra zawierają w sobie truciznę. Co za niezwykłe miejsce! I tak jak Wallace w 1894 roku, Góry Arfak mieliśmy niemalże na wyłączność. Niechętnie wróciliśmy do Manokwari. W gwarnym mieście poczuliśmy się jak przedstawiciele dzikiego plemienia, które z dnia na dzień musiało przestawić się z rajskiej utopii na świat zdominowany przez pieniądz. Nie był to jednak koniec naszej wielkiej przygody.
Podążając śladami Wallace’a udajemy się na zachodni skrawek Nowej Gwinei, do archipelagu Raja Ampat. Spotykamy tu pierwszych białych ludzi od blisko dwóch tygodni. Większość z nich przyjechała tu nurkować. Raja Ampat to jedno z najbogatszych środowisk morskich na świecie. Niezliczone gatunki koralu i ryb wypełniają błękitne wody. Nas jednak interesuje co innego. Dwa gatunki rajskich ptaków, które znajdziemy tylko tu i nigdzie indziej na świecie.
Zatrzymujemy się na największej wyspie archipelagu - Waigeo. Żeby zobaczyć tu rajskie ptaki nie trzeba się wcale natrudzić. Wystarczy wstać dwie godziny przed świtem, podążać za lokalnym tropicielem szutrową drogą i zboczyć kawałek do dżungli, gdzie znajduje się miejsce ‘pokazu’. Ptaki pojawiają się o świcie. Pierwszy z nich (Red bird of paradise) tańczy wysoko przy szczycie drzewa, trzepocząc jak motyl swoimi złotymi i czerwonymi piórami. Codziennie w tym samym miejscu. Drugi zaś (Wilson’s bird of paradise) występuje na ziemi. To jego właśnie, pomimo niewielkich rozmiarów, uznaje się za najpiękniejszego ptaka na świecie. Żółte, zielone i czerwone pióra dopełnia niebieska ‘czapka’ na głowie. Po wyjściu z lasu jeszcze przez długi czas słyszymy jego intensywne nawoływanie. Raja Ampat niemal w całości zamieszkałe jest przez imigrantów z innych wysp Indonezji. Nie opuściło nas tu uczucie bycia na końcu świata. Wszystko było jednak dużo łatwiejsze niż w Górach Arfak. Na Waigeo są sklepy, zasięg w komórce, samochody i wybór zakwaterowania. Po porannych wyprawach do dżungli można wskoczyć do morza i pływać ramię w ramię z żółwiami i delfinami. Wieczory natomiast spędza się na tarasie drewnianego domku na wodzie, który oferuje widok na krwiste zachody słońca. Tym sposobem nasza ekspedycja przerodziła się w wakacje, bowiem na Waigeo spędziliśmy jeszcze kilka leniwych dni.
Wiem już, że prędzej czy później wrócimy do Nowej Gwinei. Ta wyspa przyciąga coraz silniej, nie daje o sobie zapomnieć. Nie ma tygodnia, żebym nie planował tam powrotu. Jakie wyzwanie czeka następnym razem? Czas pokaże.



Komentarze