Na tropie śnieżnej pantery
- Michal Lukaszewicz
- 24 paź 2024
- 7 minut(y) czytania

Zamarzyła nam się śnieżna pantera. Nie chodziło jednak o zdobywanie pięciu radzieckich siedmiotysięczników. My mieliśmy na myśli prawdziwą śnieżną panterę – zamieszkującą odległe i często niedostępne tereny najwyższych gór Azji, której obecność jest widywana jedynie przez nielicznych. Wyruszyliśmy zimą w Himalaje Ladakhu, aby spróbować swoich sił w poszukiwaniu tej niemal legendarnej zjawy.
Mówi się, że zima w wysokich górach to polska specjalność. Nasza wyprawa odbyła się pod koniec himalajskiej zimy, na przełomie lutego i marca. Nie mieliśmy jednak na celu zdobywania żadnych ośmiotysięczników. W rzeczywistości nie planowaliśmy wejścia na żaden szczyt. Wyruszyliśmy do Himalajów Ladakhu z zupełnie innym zamiarem – szukać zjawy.
Z gwarnego Delhi przylecieliśmy do spokojnego Leh, leżącego daleko na północy Indii. Jeszcze przed lądowaniem usłyszeliśmy komunikat z kabiny pilota – pierwszy oficer ostrzegał przed skutkami choroby wysokościowej, zalecając pełny dzień odpoczynku po przylocie. Chwilę później wylądowaliśmy na wojskowym lotnisku, które znajduje się na wysokości około 3500 m n.p.m. Organizmy nie miały czasu na aklimatyzację, więc otwarcie drzwi samolotu było szokiem dla naszego ciała, nagle wystawionego na zmienione ciśnienie. Pierwszy dzień spędziliśmy więc na odpoczynku.

Drugiego dnia, w ramach aklimatyzacji, wspięliśmy się do zamku w Leh. Położony na wysokości blisko 3700 m n.p.m., góruje nad miastem. Wokół powiewały tybetańskie chorągiewki, niosące buddyjskie mantry, a przed nami rozciągał się piękny widok: poniżej miasto Leh, a w oddali ośnieżone szczyty Parku Narodowego Hemis. To właśnie tam zamierzaliśmy szukać zjawy. Patrząc na ogrom otaczającej przestrzeni, zaczęliśmy jednak wątpić w powodzenie naszej misji. W końcu zdarzało się, że przez wiele lat nikt nie dostrzegł tu śnieżnej pantery.
Następnego ranka załatwiliśmy obowiązkowe pozwolenie na pobyt w Parku Narodowym Hemis i wynajęliśmy poznanego na lotnisku taksówkarza, który zawiózł nas do oddalonego o około 30 km Zinchen – niewielkiej wioski na końcu asfaltowej drogi. Tam rozpoczęliśmy pieszy szlak w głąb parku. Umówiliśmy się z taksówkarzem na odbiór za dwa tygodnie. Przed nami były dwie, może trzy godziny marszu do Doliny Rumbak.

Szliśmy w górę zamarzniętego potoku, otoczeni przez potężne, skalne ściany rzucające na nas cień. Na tych terenach światło słoneczne dociera zaledwie na kilkadziesiąt minut dziennie. Ku naszemu zaskoczeniu, nie było śniegu – Ladakh jest jednym z najbardziej nasłonecznionych regionów, ciesząc się słońcem przez 320 dni w roku. Niestety, wiąże się to również z okresami suszy i nieurodzaju.
Około południa dotarliśmy do miejsca, gdzie wąski wąwóz otwiera się w rozległą Dolinę Rumbak. Kilkaset metrów dalej zobaczyliśmy małą, odizolowaną wioskę o tej samej nazwie. Weszliśmy do pierwszego domu, pytając o nocleg. Zostaliśmy odesłani do innej rodziny – mieszkańcy Rumbak wypracowali system rotacyjny przyjmowania turystów, dzieląc zyski sprawiedliwie między siebie.
Po krótkim odpoczynku i posiłku składającym się z tradycyjnej słonej herbaty z masłem z jaka oraz pierożków momo, ruszyliśmy na nasze pierwsze poszukiwania śnieżnej pantery.

Podążamy ścieżką prowadzącą do przełęczy Ganda La (4980 m n.p.m.). Co kilkadziesiąt kroków zatrzymujemy się, by uspokoić oddech. Przystawiamy lornetki do oczu, skanując granie w nadziei, że choć na chwilę ukaże się w nich poruszająca się sylwetka. Po jednym z przystanków odnosimy nasz pierwszy sukces – wypatrujemy stado nahurów, dzikich owiec, które są głównym źródłem pożywienia dla śnieżnej pantery. Przełom lutego i marca to okres, kiedy te drapieżniki podążają za swoją zdobyczą w niższe partie gór.
Po kilku godzinach docieramy do samotnego domu, który na mapach widnieje jako wioska Yurutse. Wymieniamy z napotkaną kobietą miejscowe pozdrowienie – melodyjne „Joley”. Zostajemy zaproszeni na herbatę, ale niestety musimy odmówić, bo zapomnieliśmy gotówki. Po minięciu samotnego domu, ścieżka zaczyna piąć się stromo w górę w stronę przełęczy. Na wysokości ok. 4400 m n.p.m. decydujemy, że czas zawracać do Rumbak. Nie zabraliśmy czołówek, a nie chcemy, by zaskoczyła nas noc. Gdy wracamy, ostatnie promienie słońca oświetlają już tylko czubki gór. Przystajemy jeszcze na moment, by podziwiać tajemniczy krajobraz – piaszczyste wydmy, czerwone stoki, szczyty przyprószone śniegiem i czarną grań, poszarpaną niczym zęby piły mechanicznej. Nad tym wszystkim rozciąga się niebo, które nie znając chmur, przybiera każdy możliwy odcień niebieskiego.
Po wejściu do domu, nasza gospodyni zaprasza nas do kuchni. Na ziemi leży stolnica z rozwałkowanym ciastem z jęczmiennej mąki, gotowym do dalszej obróbki. Na środku stoi czarny, blaszany piec, do którego co kilka minut gospodarz dorzuca wysuszone odchody jaka, podsycając ogień. W kącie stoi telewizor, który z jednej strony psuje atmosferę izolacji, ale z drugiej dostarcza domownikom rozrywki. Tego wieczoru wspólnie oglądamy hinduskie show taneczne, zajadając świeżo ugotowany „timok” – bułki na parze z warzywnym sosem. Tuż przed snem gospodarz wchodzi do naszego pokoju, nucąc buddyjskie mantry i rozpala ogień w piecyku. Godzina ciepła wystarcza, by po długim dniu ogarnął nas błogi sen.

Nazajutrz, posileni ciepłym naleśnikiem, wracamy na szlak. Słońce jeszcze nie wzeszło ponad góry, gdy dotarliśmy do pierwszego punktu widokowego. Spotykamy tam trójkę Anglików, którzy przyjechali tutaj z tym samym celem co my. Wspólnie zastanawiamy się, czy nie postradaliśmy zmysłów, decydując się na kilkutygodniowe marznięcie w -20°C, bez żadnej gwarancji zobaczenia śnieżnej pantery. Anglicy mają jednak gorzej – noce spędzają w przenikliwie zimnym namiocie, podczas gdy my śpimy w ciepłym gospodarstwie.
Gdy akurat wyobrażamy sobie ciepłą kawę, nad naszymi głowami przelatuje orłosęp. To niezwykły ptak z rodziny sępów, który żywi się wyłącznie kośćmi pozostawionymi przez inne drapieżniki. Podnosi kość w powietrze, a następnie zrzuca ją na skały, by wydobyć z niej cenny szpik. Kości są roztrzaskane na tyle dokładnie, że ptak nie zostawia po nich ani śladu.
Po chwili Simon, jeden z Anglików, dostrzegł przez swój teleskop rysia oddalonego o kilka kilometrów. Wokół niego na lodzie widoczna była plama krwi, jednak dystans uniemożliwiał rozpoznanie ofiary. Minęło zaledwie dziesięć minut, zanim ryś zniknął z resztkami swojej zdobyczy w odległej dolinie. Kto by pomyślał, ile zwierząt prowadzi swoje ciężkie życie w tym surowym i niedostępnym środowisku. Nam, po godzinie stania, zrobiło się tak zimno, że ruszyliśmy podskakując w górę doliny, idąc tym razem korytem zamarzniętej rzeki. Ponownie trafiliśmy na stado nahurów, ale pomimo dokładnych obserwacji otaczających skał, nie natrafiliśmy na żaden ślad.

Następnego dnia główną atrakcją naszej wyprawy była niewielka szczekuszka. Odpoczywaliśmy w słońcu na skale, gdy zza wielkiego głazu wyskoczyło niewielkie stworzenie. Spojrzało na nas przez chwilę, po czym skoczyło w pobliski krzaczek. Początkowo myśleliśmy, że to mysz, dopóki nie wyszło z ukrycia. Tym razem mogliśmy się mu przyjrzeć wystarczająco długo, by zrobić zdjęcie. Szczekuszki przypominają do złudzenia duże myszy, ale w rzeczywistości są spokrewnione z zającami, co udowadniają swoimi sprawnymi skokami między skałami. Są szybkie i zwinne, potrafią w mgnieniu oka zniknąć w szczelinie, którą doskonale znają na swoim terytorium. Każdy drapieżnik żyjący w tych górach – od lisa, przez rysia, po śnieżną panterę – z chęcią uczyniłby ze szczekuszki swój posiłek, jeśli tylko nadarzyłaby się ku temu okazja.

Cały kolejny tydzień upłynął podobnie. Po śniadaniu wyruszaliśmy w góry, gdzie przez całe dni szukaliśmy jakichkolwiek śladów śnieżnej pantery. Po zachodzie słońca wracaliśmy na kolację. Zobaczyliśmy wilki tybetańskie, lisy, zające, orły, sępy i wszechobecne jaki, ale zjawa, którą tak bardzo pragnęliśmy zobaczyć, wciąż była nieuchwytna. Zaczęliśmy tracić nadzieję.
Ósmego dnia nastąpił przełom. Jak co dzień szliśmy w stronę przełęczy, uzbrojeni w lornetki. Tym razem należało jednak patrzeć pod nogi! Tuż przed nami zauważyliśmy świeży ślad śnieżnej pantery odciśnięty w piasku, a zaraz obok kolejny. Mogliśmy odtworzyć jej kilkusetmetrowy spacer. Mieliśmy niezbity dowód na to, że te tajemnicze koty rzeczywiście żyją w Parku Narodowym Hemis. Pomimo zwiększonych wysiłków, tego dnia nie udało nam się zobaczyć nic więcej.
Następnego dnia zmieniliśmy strategię i zamiast aktywnie poruszać się po górach, udaliśmy się na punkt widokowy, postanawiając z niego nie schodzić. Skoro nie możemy dogonić zjawy, może ona sama do nas przyjdzie? Prawdę mówiąc, mieliśmy już trochę dość codziennej rutyny poszukiwawczej. Ten ruch okazał się jednak strzałem w dziesiątkę!

Najpierw zauważyliśmy stado nahurów. Chwilę później, na przeciwległej grani, pojawiła się ona – zjawa! Z gracją pokonywała trudności skalne, zbliżając się w kierunku upatrzonej ofiary. Jej srebrne futro w czarne centki było gołym okiem nie do odróżnienia od otoczenia, ale przez lornetkę widzieliśmy jej masywne łapy i piękne, niebieskie oczy, które nie spuszczały wzroku ze stada. Udało nam się! Zobaczyliśmy śnieżną panterę w jej naturalnym środowisku, nie dalej niż trzysta metrów od nas.
Po nieudanym polowaniu śnieżna pantera ułożyła się do snu w jednej ze szczelin. Nic dziwnego, że tak długo nie mogliśmy jej wypatrzeć. Leżąc na ziemi, idealnie stapiała się z otoczeniem, stając się niewidoczna dla kogoś, kto nie znał jej dokładnej pozycji. Z przeciwnej strony doliny zauważyliśmy nadchodzących Anglików. Łamiąc zasady, krzyknąłem w ich kierunku: „Jest! Chodźcie szybko, ona naprawdę tu jest!”
Kiedy dobiegli do nas, długo nie mogli złapać oddechu. Simon podał mi statyw ze swoim teleskopem, żebym pomógł mu namierzyć ukrytą zjawę. Jego sprzęt optyczny był niesamowity. Wyraźnie było widać wystające zza skały ucho. I nic więcej, tylko to ucho! Zgodnie jednak stwierdziliśmy, że dzień był jeszcze młody, więc pantera na pewno ruszy jeszcze dzisiaj przed siebie.
Tuż przed zachodem słońca zdarzyło się dokładnie to, czego się spodziewaliśmy. Zjawa podniosła się z ziemi i wspięła się na najbliższy punkt z widokiem. W pobliżu nie było już żadnych nahurów. Trochę zrezygnowana, zaczęła wspinać się w stronę szczytu. Byliśmy już dawno w cieniu, wypatrując z dołu, jak jej niezapomniana sylwetka porusza się po oświetlonej słońcem grani. Cała nasza ekipa była tak podekscytowana, że na kilka godzin całkowicie zapomnieliśmy o trzaskającym mrozie.
Przez ostatnie kilka dni naszego pobytu w Rumbak zobaczyliśmy śnieżną panterę jeszcze tylko raz. Tym razem w towarzystwie ekipy filmowej, która przyjechała do Doliny Rumbak, aby kręcić dokument o zjawie. Ich przewodnicy, używając teleskopów, wypatrzyli śnieżną panterę poruszającą się po szczycie oddalonym od nas o trzy kilometry. Nikt nie chciał uwierzyć w nasze bliskie spotkanie sprzed kilku dni, dopóki nie pokazaliśmy zdjęć.
Śnieżne pantery to bardzo tajemnicze zwierzęta, o których wciąż wiemy niewiele. Szacuje się, że około 9 000 osobników patroluje wysokie góry od Kirgistanu przez Indie aż po Chiny. Z wyjątkiem samic z młodymi, prowadzą one samotny tryb życia. Każdego dnia przemierzają dziesiątki kilometrów w poszukiwaniu pożywienia. Późna zima to czas, gdy śnieżne pantery schodzą w niższe partie gór w poszukiwaniu partnera.
Park Narodowy Hemis jest jednym z najlepszych miejsc na świecie, gdzie mamy szansę zobaczyć te zwierzęta na wolności. Samą Dolinę Rumbak regularnie odwiedza 10–15 osobników. Hemis to również wzorowy przykład sukcesu w relacjach między dzikimi zwierzętami a ludźmi. Jeszcze kilkanaście lat temu miejscowi polowali na śnieżne pantery, których futro na czarnym rynku sprzedawane było za ponad 10,000 euro. Z inicjatywy rządowej rozpoczęto jednak projekt ekoturystyczny mający na celu ochronę śnieżnych panter. Dzięki temu Park Narodowy Hemis może się obecnie poszczycić największym zagęszczeniem tych kotów na świecie, a mieszkańcy okolicznych wiosek nauczyli się, że ochrona pantery bezpośrednio wiąże się ze stabilnością ich przyszłych przychodów.











Komentarze